top of page

Muzyka na TikToka – czy to koniec epoki albumów?

  • Zdjęcie autora: Jacek Zamecki
    Jacek Zamecki
  • 6 sty
  • 5 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 22 sty


płyta winylowa i telefon

Requiem dla albumu?


Pamiętacie czasy, kiedy album muzyczny był świętym Graalem? Kiedy artyści miesiącami – a czasem latami – pieczołowicie tworzyli opowieści zamknięte w kilkunastu utworach? Wystarczyło kupić płytę, usiąść wygodnie w fotelu, odpalić odtwarzacz i pozwolić, by muzyka przeniosła nas w inne światy. Wówczas album był jak książka – wymagał czasu, zaangażowania i uwagi. Dziś? Proszę was, kto ma na to czas, kiedy TikTok podsuwa nam kolejne 15-sekundowe hity, które „idealnie pasują do tańca z mopem”?


Dziś scrollujemy. Scrollujemy w nieskończoność, aż trafimy na coś, co zatrzyma nas na kilka chwil. A jeśli muzyka nie chwyci nas za gardło w pierwszych trzech sekundach? Cóż, wyląduje w czeluściach zapomnienia, a my pójdziemy dalej, w poszukiwaniu kolejnego virala. Czy w takim świecie albumy mają jeszcze jakikolwiek sens? Czy jesteśmy świadkami końca epoki, w której muzyka była czymś więcej niż tylko dźwiękową przyprawą do codziennego skrolowania?


Jeszcze dekadę temu artyści marzyli, by ich płyty stały się częścią kanonu. Dziś największym osiągnięciem jest to, by ich utwór stał się tłem dla wiralowego trendu. Patrząc na to wszystko, czasem zadaję sobie pytanie: co dalej? Czy za kilka lat piosenka będzie miała maksymalnie 15 sekund, a album zmieści się na jednym TikToku?


Jeśli masz jakieś refleksje, podziel się nimi – być może uda nam się wspólnie złożyć requiem dla epoki albumów. Ale nie za długo, bo algorytm nie poczeka. 😉


Media społecznościowe – dyktatorzy nowej długości utworów


Nie oszukujmy się – dzisiejszym władcą muzycznego świata nie jest już artysta, publiczność ani nawet rynek muzyczny. To algorytmy rozdają karty. TikTok, Instagram Reels czy YouTube Shorts – wszystkie te platformy mają jedną wspólną cechę: uwielbiają krótkie, dynamiczne treści, które potrafią złapać użytkownika za kciuk (ten skrolujący, oczywiście) w zaledwie kilka sekund.


Kiedyś refren był kulminacją piosenki, nagrodą za cierpliwość słuchacza. Dziś? Jeśli hook nie pojawia się w pierwszych trzech sekundach, utwór może od razu pakować walizki i wracać na dysk producenta. Idealna „piosenka na TikToka” musi być szybka, prosta i wciągająca – najlepiej tak, żeby dało się do niej zatańczyć, zainscenizować krótką scenkę albo zrobić coś absurdalnego, co przyciągnie miliony wyświetleń.


Ale tu pojawia się paradoks. Viralowe 15 sekund potrafi zmienić artystę w gwiazdę, ale czy ktoś pamięta resztę piosenki? A co dopiero mówić o albumie? To trochę jak kupowanie książki tylko po to, by czytać jedno zdanie z czwartego rozdziału. Sens? Zerowy. Ale liczby? Rekordowe.


Platformy nie tylko zmieniają sposób, w jaki słuchamy muzyki, ale i to, jak ją tworzymy. Dawniej muzyka była sztuką. Dziś musi być dostosowana do ramki: 15, 30, 60 sekund. Zmieniliśmy Beethovenów i Beatlesów na dźwiękowy fast food – szybki, tani i natychmiastowy. A potem dziwimy się, że czujemy muzyczny głód.


Wszystko to sprawia, że twórcy stają przed wyborem: czy produkować utwory, które przetrwają próbę czasu, czy takie, które przetrwają próbę algorytmu? Coraz trudniej znaleźć złoty środek – stworzyć coś, co jednocześnie spodoba się masom i zachowa swoją duszę. Ale hej, kto ma dziś czas na duszę, kiedy liczą się wyświetlenia? 🙃


Proces twórczy pod lupą algorytmów


Dostosowanie się do wymagań algorytmów to prawdziwa gimnastyka dla twórców. Wyobraźcie sobie: siedzisz w studiu, komponujesz utwór i nagle myślisz – „Czy to pierwsze uderzenie basu jest wystarczająco mocne, by zatrzymać kciuk scrollującego? Czy refren wejdzie odpowiednio wcześnie? A może powinienem nagrać dodatkowe 15-sekundowe wersje na TikToka, bo kto dziś słucha całej piosenki?”.


Dziś, jako producent, muszę być nie tylko muzykiem, ale także strategiem od social mediów. Tworzenie muzyki stało się grą w przewidywanie, co złapie algorytm. Dla TikToka liczy się natychmiastowy efekt – chwytliwa melodia, dynamiczny rytm, coś, co zmieści się w trendzie i zostanie zapamiętane na tyle długo, żeby użytkownik zdążył nagrać swój filmik.


Ale to nie koniec. Przecież nie wszystkie platformy mają te same zasady gry. Spotify to zupełnie inna para kaloszy. Tam króluje „skip rate” – jeśli słuchacz przeskoczy utwór w ciągu pierwszych 30 sekund, piosenka przestaje być promowana. Dlatego produkcja na album wciąż rządzi się swoimi prawami – tu mogę pozwolić sobie na więcej przestrzeni, eksperymentów, narracji. Album to wciąż pole do popisu, gdzie mogę oddać hołd dawnej sztuce muzycznej.


Ostatecznie jednak kompromis jest nieunikniony. Twórca musi być jak kameleon – z jednej strony spełniać oczekiwania algorytmów, a z drugiej nie zapominać, że gdzieś tam jest słuchacz, który chce poczuć coś więcej niż tylko pulsujące bity i chwytliwy refren.


Być może największym wyzwaniem dzisiejszych czasów jest połączenie obu światów: stworzenie utworu, który jednocześnie „klika się” w social mediach i zostaje z nami na dłużej. To trochę jak próba stworzenia dzieła sztuki na ruchomych piaskach – wymaga wyczucia, odwagi i... odrobiny szczęścia. Ale czyż nie dlatego kochamy tę grę?


Nostalgia za epoką albumów – co tracimy?


Album. To słowo ma w sobie coś majestatycznego, prawda? Kiedyś to była opowieść, podróż, spójna wizja artysty, która prowadziła nas przez jego świat. Od otwierającego utworu, przez klimatyczny środek, aż po emocjonalne zakończenie – każdy dźwięk, każda pauza, każda nuta miały swoje miejsce. Album to było coś więcej niż muzyka – to był rytuał.


Dziś wydaje się, że słuchacze stracili cierpliwość do takiego podejścia. W erze playlist i losowych odtwarzań coraz mniej osób siada, by posłuchać całego albumu od początku do końca. A szkoda, bo tracimy coś naprawdę wyjątkowego. W albumach była narracja, głębia, historia – to one pozwalały nam naprawdę poznać artystę. Teraz często dostajemy tylko fragment – jeden utwór wyjęty z kontekstu, który musi być na tyle uniwersalny, by pasować do wszystkiego... i do niczego jednocześnie.


Zastanówmy się, co tak naprawdę tracimy. Czy potrafimy jeszcze docenić te momenty, kiedy muzyka powoli buduje napięcie, kiedy pozwalamy, by utwory wciągały nas coraz głębiej? Czy w ogóle mamy na to czas? A może algorytmy nauczyły nas, że wystarczy szybki strzał dopaminy, a reszta nie ma znaczenia?


Nostalgia za epoką albumów to nostalgia za czasami, gdy muzyka była czymś więcej niż tłem. To tęsknota za chwilami, kiedy można było włączyć płytę i poczuć, że przez te kilkadziesiąt minut świat przestaje istnieć. Może właśnie dlatego niektórzy artyści wciąż walczą o zachowanie tej tradycji. A może to tylko sentymentalne marzenie w świecie, gdzie królestwo albumów przegrywa z imperium scrollowania?


Jedno jest pewne – choć możemy stracić albumy jako formę sztuki, ich duch pozostaje żywy. I kto wie, może kiedyś, zmęczeni szybkim tempem, wrócimy do długich, muzycznych opowieści. A może już nie? W końcu, jak mawiają twórcy TikToka, „czas to wyświetlenia”.


Zakończenie: Świat się zmienia, ale czy na lepsze?


Wyobraźmy sobie przyszłość, w której album to relikt muzealny, a artyści zamiast godzin w studiu spędzają czas na optymalizacji swoich piosenek pod kątem trendów w mediach społecznościowych. Każdy utwór trwa maksymalnie 15 sekund, bo to wszystko, na co pozwala algorytm. „Piosenka” to teraz tylko chwytliwa melodia, do której tańczy się z mopem, robi makijaż lub tworzy memy. Słuchacze? Może powinniśmy mówić „skrolujący”, bo słuchanie wymaga już zbyt dużego zaangażowania.


Czy to czarny scenariusz? Może. A może po prostu naturalny bieg rzeczy w świecie, gdzie technologie definiują wszystko, od tego, jak komunikujemy się z ludźmi, po to, jak konsumujemy sztukę. Jednak jako producent, twórca, a przede wszystkim – jako ktoś, kto naprawdę kocha muzykę – nie mogę oprzeć się pytaniu: czy coś tu nie poszło nie tak?


Moje podejście do tej rewolucji jest, nazwijmy to, pragmatyczne. Tak, dostosowuję się. Tworzę te krótkie, chwytliwe fragmenty, które mają szansę zaistnieć w wirusowym świecie social mediów. Ale jednocześnie staram się, żeby w tym wszystkim była choć odrobina duszy. Bo wierzę, że nawet w 15 sekundach można zmieścić emocje, które poruszą ludzi – a może nawet sprawią, że będą chcieli posłuchać reszty.


Czy albumy naprawdę umarły? Nie sądzę. Być może po prostu ewoluują. Może w tej szybkiej rzeczywistości wciąż znajdzie się miejsce dla tych, którzy tęsknią za dłuższą formą, za opowieścią, która wymaga czasu. A może to tylko marzenie, którym karmimy się my, artyści, próbując pogodzić sztukę z trendami.


Tak czy inaczej, pozostaje nam tworzyć – i liczyć na to, że gdzieś tam, pośród wirali i algorytmów, znajdzie się ktoś, kto nie tylko posłucha, ale i usłyszy. A może nawet dotrwa do końca albumu. No chyba że wcześniej przypomni mu się, że musi sprawdzić nowe trendy na TikToku. 😉

コメント

5つ星のうち0と評価されています。
まだ評価がありません

評価を追加
bottom of page